• Aktualności
  • Alaska'10
  • O mnie
  • Relacje
  • Media
  • Sprzęt
  • Kontakt

Wenezuela 2006

Wypad do Wenezueli miał miejsce w 2006, jednak stwierdziłem że warty jest przypomnienia tak więc zebrałem zdjęcia i relacje z bloga i umieściłem wszystko w jednym artykule. Przyjemnej lektury.
Lądujemy w Caracas. Pierwsza wrażenie pozytywne ciepło, roślinność egzotyczna i swojski bałagan. Wsiadamy do autobusu do Caracas niecałe 35km z lotniska. Dystans niewielki co nie oznacza, że szybko będziemy w centrum Caracas. Podróż do centrum zajęła 6 godzin, po prostu były korki. Po drodze mijamy tysiące slamsów zajmujących pagórki otaczające miasto. Domy postawione byle jak, niskim kosztem większość nieotynkowane. Pomimo, że jesteśmy parę tysięcy kilometrów od Brazylii przypominają osiedla faweli w Wenezueli te domy nazywane są ranchos. 40% ludności Wenezueli żyje na granicy ubóstwa tak więc takie osiedla nie mogą dziwić.

Jako że jest późno szukamy noclegu. Wybieramy chyba jeden z najtańszych hoteli w centrum (na osobę 7$). Pierwsze wrażenie jest pozytywne - brak karaluchów. Oczywiście było to pierwsze wrażenie, karaluchy były i to dwa typy. Typ europejski - czyli mały, szybki i dobrze nam znany oraz typ tropikalny - karaluch duży z czułkami może mieć nawet parę centymetrów, zdecydowanie wolniejszy od europejskiego. Temperatura w nocy około 20 stopni, nie jest to tropikalna Azja ale jest dość duszno.
Caracas nie należy do najbezpieczniejszych miast zwłaszcza w nocy, jednak Marcin wybiera się po wodę do pobliskiego sklepu, po drodze zaczepiany jest przez tubylca, który zwraca mu uwagę, że ta ulica naprawdę nie jest bezpieczna. Uwaga jest o tyle ciekawa, że 100m dalej jest posterunek policji.


Pobudka o 6 rano, właściwie nie wiemy dokładnie która jest godzina – są wątpliwości o ile należy trzeba skorygować wskazania zegarka. Caracas rano przedstawia się bardziej interesująco niż poprzedniego wieczoru. W zabudowie miasta wyczuwalny jest monumentalizm, wszystko jest duże, budowane z rozmachem. Na dachach wieżowców olbrzymie reklamy wszystkiego co może się przydać szarakowi w codziennym życiu. Wolna przestrzeń wypełniona jest przez wilgotne tropikalne powietrze. Ogólne wrażenie jest dobre, spodziewałem, się że zobaczę miasto bez charakteru.
Na dworcu kupujemy bilet do Ciudad Bolivar, miasta leżącego na drodze do Roraimy.
Pierwsze 10h mija niezauważalnie, za oknem parokrotnie zmienia się krajobraz. Najpierw dżungla później sawanna żeby na końcu przejść w teren spalony słońcem i porośnięty kaktusami.


W Ciudad Bolivar spędzamy dwie godziny, pozwala to na wysłanie emaili do Polski i zjedzenie obiadu. W trakcie wizyty w barze przyglądamy się jak obsługa dzielnie walczy z olbrzymią kolonią karaluchów na pobliskim murze.
Mając trochę czasu zaczynam fotografować ludzi, na początek panie z restauracji, dzieci siedzące przy stolikach a na koniec utrwalam pasażerów oczekujących na autobusy. Okazuje, się że z fotografowaniem ludzi w Wenezueli nie ma problemów, nikt nie protestował.
Ponownie wsiadamy do autobusu tym razem 12h podróży, jedziemy nocą. Autobus parokrotnie zatrzymuje się w nocy na wojskowych punktach kontrolnych. Żołnierze podobno poszukują narkotyków i broni, jednak robią to bez specjalnego zaangażowania. Mam wrażenie, że wszystkie te kontrole mają jeden cel – obywatel ma pamiętać, że żyje w państwie kontrolowanym przez wojsko. Aktualny prezydent Chavez już nie pokazuje się w ubraniach moro jednak gdyby nie poparcie wojska (sam był wojskowym) zapewne nie utrzymałby porządku w kraju.


Po całym dniu jazdy autobusem w końcu jesteśmy w San Francisco Yuarani. Jest to punkt wypadowy do Paraitepui wsi z której startuje się na Roraimę (płaskowyż na wyżynie Gujańskiej). Wieś zamieszkana jest przez indian z grupy Pemon. Część domów w dalszym ciągu pokryta jest liśćmi palmy tak więc jest wrażenie autentyczności . Zastanawiające jest to czym zajmują się mieszkańcy możliwe, że duża część żyje z turystyki i wyrabiania pamiątek. Pobyt we wsi daje kolejną okazje do fotografowania ludzi.


Decydujemy się nie korzystać z zorganizowanego transportu i skorzystać z własnych nóg (cena 100$ za przejazd do Paraitepui wydawała nam się przesadzona - to tylko 30km) . Droga na początku prowadząca po płaskim zaczyna się powoli wspinać na okoliczne pagórki. Jest ciepło nawet bardzo ciepło nie mamy termometru jednak wrażenie jest takie, że temperatura jest powyżej 30C. Po dwóch dniach spędzonych najpierw w samolocie a później w autobusie jak można się domyślać tempo marszu jest dość kiepskie.
Spacer jednak ma tą zaletę, że można zapoznać się z lokalnymi roślinami, najbardziej charakterystyczne to palma z gatunku winodań wachlarzowaty oraz kalliandra surinamska (jak wyglądają te rośliny możecie zobaczyć w GlobeInPhotos.com wyszukując po nazwie te gatunki). W trakcie marszu łapiemy stopa (za pół ceny) i po 0.5h jesteśmy na miejscu.


W Paraitepui wynajmujemy na 5 dni obowiązkowego przewodnika i zaczynamy marsz do pierwszego miejsca biwakowego. Pod wieczór jesteśmy u celu. Nocleg mamy z widokiem na Kukanan jak również na Roraime. Już z tego biwaku widać, że pogoda na Roraimie nie będzie najlepsza. Przez szczyt przelewają się stalowe chmury, tylko czasami można zobaczyć wyższe partie (wysokość Roraimy to 2800m n.p.m). Dodatkowo przez lornetkę widać opadające z krawędzi wodospady - długie na 300-400m białe nitki.


Następny dzień to podejście pod górkę. Na początku dnia przekraczamy dwa strumienie a później powoli ale uparcie nabieramy wysokości. Ku mojej radości pod koniec dnia zmienia się krajobraz z sawanny na tropikalny las deszczowy i co najciekawsze pojawiają się gatunki charakterystyczne dla masywu Roraimy (między innymi Stegolepis guianensis - na zdjęciu poniżej). Nasz namiot rozbijamy na niewielkiej polanie z widokiem na drogę prowadzącą na sam szczyt. Następnego dnia zapowiada się prawdziwe podejście.


Pobudka rano zakładam suche skarpetki i wciskam nogę w nasiąknięte wodą buty (swoją drogą kupione za 80zł na hali w Auchon – chiński producent chyba byłby dumny jakby dowiedział się gdzie były jego buty).. przynajmniej przez pierwsze minuty nie mam wrażenia, że wkładam coś mokrego na nogi. Jak na razie droga na Roraime jest łatwa technicznie jedynie dość dokuczliwa jest pogoda, na dole słońce niemiłosiernie smażyło natomiast w wyższych partiach cały czas albo pada albo leje albo jest mgła. Rezultat taki, że wszystko co może być mokre ocieka wodą.
Jemy szybko śniadanie największą popularnością cieszą się chińskie zupki i w drogę. Podejście jest bardziej strome niż w ciągu 2 pierwszych dni, dodatkowo trzeba uważać żeby nie zaliczyć spektakularnej wywrotki na laterytowej ziemi.


Pogoda na Roraime naprawde jest kiepska. Prawie przez cały okres kiedy byliśmy w masywie Roraimy padało. Tylko przez krótkie okresy był bardziej rozległy widok, jednak najczęściej była widoczność na 10-20 metrów.
Na drugim zdjęciu jedno z niewielu gatunków zwierząt zamieszkujących Roraime - gat.Oreophrynella quelchii.


Po 5 dniowym pobycie na Roraimie zeszliśmy do San Francisco gdzie oczekiwaliśmy na autobus do Ciudad Bolivar. Była to kolejna okazja żeby
porobić zdjęcia indianom z plemiona Piemon


Jadąc do Meridy (miasto w wenezuelskich Andach) spędziliśmy sumarycznie 36h w autobusie. Niby dużo ale kraojobraz zmieniał się jak w kalejdoskopie a
dodatkowo smaczku dodawały różne “typki” wsiadające do autobusu.


Po 36h dotarliśmy do Meridy miasta leżącego w wenezuelskich Andach. W związku z tym, że zawartość naszych plecaków po Roraimie przypominało bagno
zrobiliśmy jeden dzień przerwy na pranie - czyli dzień na zwiedzanie Meridy.


Później kilka dni na trekking w okolicach Pico Humbold


Z gór przejechaliśmy nad morzę do miasta Tucacas.Po drodze mijaliśmy wiele atrakcji, można było zobaczyć jak radzą sobie rośliny w różnych sytuacjach klimatycznych jak wygląda biedna Wenezuelska wieś a wieczorem mieliśmy okazje zasmakować nocnego życia Walencji.


Tucacas nie jest miastem które odwiedza się dla zabytków, natomiast jest doskonałym miejscem wypadowym do Parku Narodowego Morrocoy. Na początek pobytu w Tucacas zorganizowałem sesje fotograficzną.


a później wizyta w samym parku


Po powrocie do Tucacas urządziliśmy uroczyste zamknięcie wyjazdu – sprowadziliśmy to do degustacji lokalnego Rumu z Colą. Jako, że dawka spożytego Rumu była dość znaczna były obiektywne problemy z pobudką o 8mej rano, co gorsza niektórzy zostali pozbawieni sił witalnych – niesienie plecaka było nieziemskim wysiłkiem. Jednak na przekór wszelkim trudnością dotarliśmy do Caracas i tego samego dnia siedzieliśmy w samolocie do Frankfurtu. Adrenalinka była do końca, pani w checkinie w trakcie kontroli stwierdziła, że nie mam biletu na trasę Caracas-Frankfurt, no ale to już materiał na drugą historie.


 
Dodaj komentarz
JComments
Wyprawy
  • Alaska 2010
  • Vancouver Island 2010
  • Lycian Way 2009
  • Wenezuela 2006
Sponsorzy
Reklama
Reklama
Reklama
Facebook Like Button
Linki
  • Mój blog - Szymic Life
  • Andrzej Muszyński
  • Motosyberia

Copyright © 2009 Michal Szymanski.
All Rights Reserved.

Designed by HS Joomla Templates.